Opuszczamy wyspę
Floripę opuszczamy tak jak ją przywitaliśmy, w deszczu. Na szczęście po tygodniu spędzonym z Fabi i Nelsonem, jesteśmy zregenerowani i pełni sił. Na nowo ruszamy ochoczo w nieznane.
Przez chwilę zastanawiamy się czy dotarliśmy do właściwej Ameryki. Michał dostrzega na horyzoncie charakterystyczny posąg. Podjeżdżamy bliżej i faktycznie, nasze przypuszczenia okazują się słuszne.
Naszą podróż kontynuujemy wzdłuż wybrzeża. Żadnych pagórków, nawet najmniejszych wzniesień dookoła rozległa przestrzeń a na horyzoncie od czasu do czasu konie i krowy. Michał bardzo dzielnie znosi trudności związane z płaskością terenu.
Okazuje się, że o miejsce pod namiot co raz trudniej. Dookoła co raz mniej zabudowań a teren zazwyczaj otoczony jest drutem kolczastym. Rzadko spotykamy też ludzi. Dlatego korzystamy z okazji, i jeśli to możliwe, częściej niż wcześniej, staramy się znaleźć miejsce noclegowe u znajomych podróżników. Dzięki temu mamy szansę bliżej poznać Brazylijczyków i Brazylię. Niektóre z tych spotkań są tak miłe, że z trudem wsiadamy z powrotem na rower. Opowiadamy też o Polsce i zapraszamy do siebie. Giancarlo już w styczniu odwiedzi Michała we Wrocławiu. Szkoda, że mnie nie będzie.
Nowa obręcz
Rower, który złożył mi Michał przed wyprawą, działa naprawdę bez zarzutów. Zaledwie dwa razy łatałam dętkę a mamy już za sobą prawie 3000km. Wcześniej istniało podejrzenie, że coś z piastą ale… chyba sama się naprawiła 🙂 Trzeba przyznać, że póki co mój Wheeler, trzyma się bez zarzutów. Mam nadzieję, że tak pozostanie tak samo sprawny do końca wyprawy.
Za to rower Michała co rusz sprawia nam niespodzianki. Jak nie dętka, to opona, to… obręcz. Za Osório zjechaliśmy na 101-kę. Trasa prowadząca między morzem a laguną wydawała nam się dużo spokojniejsza niż główna 116. Faktycznie ruch jest tu znacznie mniejszy, za to więcej dziur na drodze.
I na tej właśnie trasie obręcz w rowerze Michała stwierdza, że ma już dość i dalej z nami nie jedzie. Nie zastanawiamy się długo. Michał staje po jednej stronie drogi, ja po drugiej, z wyciągniętym kciukiem łapiemy okazję. Przynajmniej nie pada 🙂 Chwilkę zajmuje za nim zatrzymuje się pikap, na którego ładujemy rowery i jedziemy do najbliższej miejscowości.
Na miejscu Michał bierze się do pracy. Tym samym wprawia w nie lada zdumienie miejscowych, którzy podziwiają zręczność z jaką montuje nowe koło w rowerze. Dzielnie wspierają postępy. Oczywiście, by praca szła sprawniej, zaraz również znalazła się mate 🙂
Po tym krótkim incydencie wracamy z powrotem na trasę.
Między oceanem a laguną
Przed nami około 300km do Rio Grande. Wiatr raz nam sprzyja, raz nie. Odkręca się w sposób nieprzewidywalny. Chociaż da się również zauważyć pewną prawidłowość. Przez następne kilometry, kiedy pada deszcz wiatr wieje w naszą stronę, a kiedy wychodzi słońce, w przeciwną. Tym samym udaje nam się pobić nasz dotychczasowy dzienny dystans w ilości przejechanych kilometrów. Bez specjalnego wysiłku, trasę z Mostardas do São José do Norte, czyli 180 km, pokonujemy w rekordowym czasie 9h. Spokojnie docieramy do Rio Grande, gdzie ugościł nas Filipe.
Urugwaj, czyli rzeka ptaków
Prognoza pogody i perspektywa kolejnych 300km wśród sporego ruchu ciężarówek są dla nas wystarczająco zachęcające aby skorzystać z okazji, aby… wsiąść w autobus 🙂 Nadganiamy kilometry i przekraczamy granicę w miejscowości Chuy [czyt. czui]. Przed nami nowy, nieznany kraj, przed nami Urugwaj! Pierwsze wrażenie: jak tu miło i spokojnie. Ale też: jak tu drogo! W porównaniu do Brazylii… nie, nie ma porównania 🙂 Ochrzciliśmy Urugwaj, Szwajcarią Ameryki Południowej.
Już tradycyjnie, bo w kroplach deszczu, docieramy do Punta del Diablo (departament Rocha) 🙂 Zatrzymujemy się u Julio. Chyba pierwszy raz od wyjazdu z domu znaleźliśmy się w miejscu, gdzie naprawdę czujemy, że odpoczywamy. Cisza i spokój. Atmosfera tego miejsca bardzo sprzyja relaksowi.
Na miejscu jest też Santiago i Paola, parę z Kolumbii. Przy ognisku rozmawiamy w… blasku księżyca. Od kiedy wyruszyliśmy z Kurytyby dopiero po raz drugi mamy okazję, aby cieszyć się bezchmurnym niebem. Nasi nowi znajomi od niedawna mieszkają w Montevideo, tam też umawiamy się na spacer po starówce.
Tym razem w promieniach słonecznych (!) ruszamy dalej. Niemal za rogiem naszym oczom ukazuje się… samotna rowerzystka. Cindy jest ze Szwajcarii i od pewnego czasu podróżuje z Argentyny do Brazylii. To przypadkowe spotkanie naprawdę napawa mnie optymizmem.
Urugwaj sprawia wrażenie otwartości i bezproblemowości. Wygląda, że jest tu całkiem miło i bezpiecznie. No i wreszcie towarzyszy nam słońce. Departament Rocha to wakacyjny kurort Urugwajczyków i, jak się również okazuje, Europejczyków. Przejeżdżamy przez prawie całkowicie wymarłe miasta. Sezon wakacyjny zaczyna się tu dopiero w okolicach stycznia. Dzięki temu korzystamy z niemal bezludnych plaż. Beztrosko kąpiemy się w morzu i zamiast na mahoń, robimy się na raki 🙂 A mama mówiła, smaruj się kremem 🙂
Niestety, oprócz cen, Urugwaj jeszcze pod jednym względem przypomina Szwajcarię. Podobno rozbijanie namiotu nie jest tu do końca mile widziane. Początkowo jednak puszczamy tą informację mimo uszu. Jednak napotkani podróżnicy rowerowi szybko sprowadzają nas na ziemię. Fernando y Gilles opowiadają nam jak to dzień wcześniej zastali obudzeni o 3 rano przez strzegącą porządku władzę, pouczeni i poproszeni o opuszczenie miejsce noclegowego. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, dzięki temu chłopcy podziwiali wschód słońca w Punta del Este (departament Maldonado).
My akurat tą miejscowość mijamy w pośpiechu. Z daleka Punta del Este prezentuje się tak:
Chociaż pomysłowość architektoniczna robi na nas wrażenie. Pierwszy raz w życiu widziałam most w kształcie sinusoidy.
Ale w tak dużym mieście, każdy znajdzie coś dla siebie. My napotykamy na pierwszą otwartą budkę z lokalnymi przysmakami. Próbujemy tortas fritas. Pychota!
I chociaż sami w to nie wierzymy, w dalszym ciągu cieszymy się słońcem. Mam nadzieję, że u Was nie jeszcze strasznie zimno? 🙂
Costa de Oro
Docieramy do zaginionego miasta: Atlántida (departament Canelones) gdzie zatrzymujemy się na kawkę z widokiem na morzem. Całkiem tu przyjemnie 🙂
W końcu dojeżdżamy do Montevideo. Czeka tam na nas mnóstwo niespodzianek. Ale o tym następnym razem. Dzisiaj ruszamy w stronę Colonia del Sacramento i Buenos Aires 🙂
Miałam napisany fajny komentarz, ale kot wszedł na klawiaturę :). Nareszcie wieści! Zdecydowanie wolelibyśmy częściej! Może to słońce na dłużej się pokazało? Czego Wam życzę!!!
PolubieniePolubienie
Słońce jest, się pokazało na dobre przynajmniej w tej części Ameryki Południowej 🙂
PolubieniePolubienie
Wszystkiego najlepszego!
PolubieniePolubienie
Muchas gracias! Dziękuję bardzo! Nie ma jak to urodziny w Buenos Aires 🙂
PolubieniePolubienie
Strona główna. Ta piękna filiżanka! Ale mi się kawy zachciało!
Emes to już dojechał do lotniska? Jakoś zawsze są problemy czy on dojedzie, czy nie dojedzie. 🙂
Chyba rozpocznie Ci się niebawem zasadnicza część wyprawy, czyli tytułowe Andy. Trzymam kciuki.
PolubieniePolubienie
Kawa była nie tylko dobra ale i w dobrym miejscu no i jak zwykle, w dobry towarzystwie.
emes będzie w Polsce już niebawem. Mam nadzieję, że dojedzie bez przeszkód 🙂
A ja…w Andy 🙂
PolubieniePolubienie